Moja sąsiadka codziennie przejeżdżała przez mój trawnik, żeby znaleźć skrót do swojego ogrodu

A potem tu trafiłem. Do tego domu. Do tej werandy. I w końcu zacząłem budować coś tylko dla siebie. Coś żywego. Pięknego. Delikatnego w tych wszystkich miejscach, w których tak ciężko walczyłem o przetrwanie.

A potem Sabrina… Ślady opon na moim spokoju. Wysokie obcasy depczą moje uzdrowienie.

Nie wiedziała, że ​​każdy żonkil, który zgniotła, zasadziłam rękami, które wciąż drżały od podpisywania papierów rozwodowych.

Że każda lampa słoneczna, na którą natrafiła, została umieszczona z cichą nadzieją, że pewnego dnia znów pokocham wieczory.

Więc może to wyglądało na drobiazg. Może zraszacz wydawał się przesadą. Ale nie chodziło tylko o ochronę trawy.

Chodziło o postawienie granicy tam, gdzie wcześniej tego nie zrobiłam. O zrozumienie, że czasami bycie miłym oznacza bycie zaciętym. I że stawianie granic nie doprowadza mnie do szaleństwa.

 

Daje mi wolność.

Polełam makaron sosem i uśmiechnęłam się, gdy zapach wypełnił kuchnię.

Niektóre rzeczy mnie złamały. A niektóre, jak idealny kwietnik czy celny strumień wody, sprawiły, że wróciłem.