„Masz rację” – powiedział. „Nie chcę być kimś takim. Małżeństwo nie powinno tak wyglądać”.
„Nie” – zgodziłem się. „Nie jest”.
Spojrzał jeszcze raz na mój arkusz kalkulacyjny, a potem znowu na mnie. „Co teraz?”
Sięgnęłam przez stół i wzięłam papiery z powrotem, wsuwając je do teczki. „Teraz pamiętasz, że miłość to nie transakcja. Że małżeństwo polega na trosce o siebie nawzajem, a nie na rachunkach. I że jeśli kiedykolwiek potraktujesz mój ból jak koszt firmowy, następny rachunek, jaki wyślę, będzie od adwokata od rozwodów”.
Jego twarz zbladła. „Rachel, ja…”
„Nie zostawię cię, Danielu. Ale nie będę też twoim wpisem do księgowości. Pójdziemy na terapię dla par, a ty zrozumiesz, dlaczego uważałeś, że możesz wystawić rachunek swojej chorej żonie za zwykłe ludzkie współczucie”.
W tym momencie po prostu zamknąłem teczkę i ruszyłem w stronę schodów.
„A Danielu?” – zawołałem przez ramię. „Następnym razem, kiedy będziesz chciał obliczyć koszt opieki nad kimś, kogo kochasz, pamiętaj, że niektórych długów nigdy nie da się spłacić, gdy już się je spłaci”.
Od tego dnia nie przykleił już żadnej faktury do naszej lodówki. Bo w końcu zrozumiał, że niektóre ceny są zbyt wysokie, a niektóre lekcje ranią głębiej niż jakakolwiek operacja.
