Ledwo zdążyliśmy z Jackiem zadomowić się w naszym krótkoterminowym mieszkaniu, gdy poznaliśmy naszą sąsiadkę, Lindsey. Pojawiła się w progu z promiennym uśmiechem i talerzem idealnie ułożonych ciasteczek – na tyle ciepłych, że wydawały się gościnne, ale coś w jej oczach sprawiło, że poczułem, jakby nas oceniała, a nie witała.
Zajrzała nam przez ramię do salonu, lustrując przestrzeń, jakby w myślach zapamiętując to, co zobaczyła. Zanim wyszła, mimochodem wspomniała, że w okolicy wolno wjeżdżać tylko jednym samochodem na podjazd. Zasada wydawała się dziwna, zwłaszcza że nasz podjazd bez problemu pomieścił oba. Ale i tak jej podziękowaliśmy, niepewni, czy chciała nas uprzedzić, czy wręczyć ostrzeżenie pod płaszczykiem gościnności.
Nie rozwodziliśmy się nad tym. Powinniśmy byli.
Kilka poranków później – na długo przed wschodem słońca – obudziliśmy się zgrzytliwym odgłosem holowników na zewnątrz. Kiedy wybiegliśmy, oba nasze samochody były już podniesione i w połowie drogi od posesji. Żadnego powiadomienia. Żadnego pukania do drzwi. Żadnej szansy na wyjaśnienie.
A po drugiej stronie ulicy stała Lindsey.
Spokój jak niedzielny brunch.
Kawa w dłoni.
Patrzenie.
Kierowca lawety poinformował nas, że wspólnota mieszkaniowa zażądała natychmiastowego usunięcia pojazdu. Pośpiech nie miał sensu – dopóki nie zobaczyliśmy miny Lindsey, gdy kierowca wspomniał, że jeden z naszych samochodów wymaga specjalnego zezwolenia ze względu na pozwolenie na pracę.
więcej na następnej stronie
