Piękna, czarująca i absolutnie bezwzględna. Nauczyła się od matki, że okrucieństwo może być sztuką. Sofia szczerze lubiła upokarzać innych, zwłaszcza tych, których uważała za niższych od jej pozycji społecznej. Była małą księżniczką tatusia, rozpieszczoną do szpiku kości i nigdy nie poniosła realnych konsekwencji swoich czynów. Ale tego właśnie nie wiedziały, siedząc tej nocy na strychu, śmiejąc się z kobiety, którą właśnie upokorzyły. Simone Richardson trzymała w swoich rękach całą jej przyszłość.
Organizowana przez nich charytatywna gala nie była zwykłym przyjęciem. Miała być uczczeniem największej transakcji biznesowej w historii Whitmore: wartej 1,2 miliarda dolarów fuzji z Richardson Global Industries, która nie tylko uratuje firmę Charlesa, ale także wzbogaci rodzinę Whitmore jak nigdy dotąd. Charles negocjował tę umowę od miesięcy i miała ona zostać ogłoszona jeszcze tego samego wieczoru. Fuzja miała wygenerować wystarczająco dużo gotówki, aby spłacić wszystkie ukryte długi Whitmore Industries, sfinansować nowe projekty na kolejną dekadę i zabezpieczyć rodzinną spuściznę dla przyszłych pokoleń.
Ale kobieta, którą właśnie nazwali bezwartościową, nieszczęśliwą i nic niewartą, to Simone Richardson, prezes i założycielka Richardson Global Industries. Ta sama kobieta, która miała podpisać dokumenty, które miały uratować jego imperium, leżała na podłodze zlana winem, upokorzona rasowo przez tę samą rodzinę, której przyszłość zależała od jej hojności. A najbardziej ironiczne było to, że Charles nie miał pojęcia, jak wygląda Simone. Wszystkie negocjacje prowadził za pośrednictwem prawników i pośredników.
Nigdy nie widziała jej zdjęcia, nigdy nie spotkała jej osobiście. W myślach prawdopodobnie wyobrażała sobie starszego białego biznesmena w garniturze. Whitmore’owie właśnie popełnili najdroższą gafę w historii biznesu i nawet jeszcze o tym nie wiedzieli. Ale koszmar Simone Richardson nie zaczął się, gdy stanęła na tej marmurowej posadzce. Rozpoczął się kilka godzin wcześniej, w chwili, gdy wysiadła ze swojego prywatnego samochodu i podeszła do budynku, który naprawdę należał do niej. Była godzina 18:00 chłodnego październikowego wieczoru na Manhattanie.
Simone dotarła do penthouse’u przy Piątej Alei, wyglądając absolutnie olśniewająco. Miała na sobie elegancką, lecz skromną suknię wieczorową, która kosztowała więcej niż większość samochodów – kreację szytą na miarę od projektanta, na którego czekała dwa lata. Jej włosy były idealnie ułożone, biżuteria skromna, ale droga, a ona sama poruszała się z cichą pewnością siebie osoby, która pasuje do każdego wnętrza. To miał być jej wieczór, wieczór, w którym wreszcie spotka się twarzą w twarz z rodziną Whitmore i uczci ich historyczną współpracę biznesową.
Z niecierpliwością czekała na ten wieczór od tygodni, wyobrażając sobie, jak miło będzie w końcu zobaczyć twarze osób, z którymi negocjowała od miesięcy. Ale gdy tylko wjechała na podjazd, rzeczywistość uderzyła ją niczym policzek. Podbiegł parkingowy, nie po to, by jej pomóc, ale by wskazać drogę. Nawet na nią nie patrząc, wskazał lekceważąco na tył budynku. „Proszę pani, wejście dla obsługi jest z tyłu” – powiedział, a jego ton jasno dawał do zrozumienia, że uważa jej obecność przy głównym wejściu za pomyłkę.
Simone zamilkła, skonsternowana. „Przepraszam, ale jestem tu na galę charytatywną”. Parkingowy zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, wyraźnie zdezorientowany. Wyglądało na to, że sama myśl o jej udziale w takim wydarzeniu była dla niego nie do przetworzenia. Niechętnie wskazał gestem główne wejście, ale jego wyraz twarzy mówił wszystko. Był pewien, że robi coś źle. Przy głównym wejściu ochroniarz imieniem Jaque stał za podium i sprawdzał zaproszenia.
Simone obserwowała ten proces przez kilka minut, a to, co zobaczyła, powinno ją przygotować na to, co miało nadejść. Gość za gościem podchodził do Jaque’a, cały biały, wszyscy w drogich ubraniach. Szybkie spojrzenie na zaproszenie, ciepły uśmiech, może krótkie „dobry wieczór, miłego przyjęcia” i byli w środku – bez pytań, bez kontroli, bez zamieszania. Podeszła biała kobieta w futrze, a jej zaproszenie ledwo było widoczne w torebce. Jack skinął głową i wpuścił ją, nawet nie prosząc, żeby dokładnie się przyjrzał.
Podszedł biały mężczyzna w smokingu, głośno rozmawiając przez telefon. Pokazał coś, co mogło być zaproszeniem, a Jack praktycznie otworzył mu drzwi. Kiedy nadeszła kolej Simone, wszystko się zmieniło. Jack przyjął zaproszenie i jego zachowanie natychmiast się zmieniło. Ciepły uśmiech, którym obdarzył poprzednich gości, zniknął. Jego twarz stała się poważna, podejrzliwa, jakby właśnie wręczyła mu dowód popełnienia przestępstwa. Przyjrzał się zaproszeniu niczym detektyw badający list z żądaniem okupu.
Sprawdził listę gości raz, drugi, trzeci, powoli przesuwając palcem po nazwiskach. „Nie widzę tu żadnych Richardsonów” – oznajmił na tyle głośno, by usłyszeli go pozostali goście. „Czy mogłabyś to sprawdzić jeszcze raz?” – zapytała uprzejmie Simone, zachowując spokój. „Na pewno się mnie spodziewają”. Jack przesadnie gestem spojrzał na listę, mrużąc oczy, jakby nazwiska mogły magicznie się zmieniać. Powoli pokręcił głową.
więcej na następnej stronie
