Eleanor Whitmore była uosobieniem autorytetu. Jej srebrne włosy upięte w kok, odziana w dopasowany granatowy kostium i lśniące obcasy, stukające pewnie o kamień, sprawiały, że wyglądała jak kobieta, która zbudowała dziedzictwo – i pogrzebała smutek.
Jej jedyne dziecko, Jonathan Whitmore, zmarło rok wcześniej. Uroczystość miała charakter prywatny. Jednak żałoba należała tylko do niej.
Więc w rocznicę przybyła – sama – na miejsce jego spoczynku. Bez mediów. Bez personelu. Tylko jej milczenie… i poczucie winy.
Gdy wędrowała pomiędzy nieskazitelnie czystymi nagrobkami na cmentarzu rodziny Whitmore, nagle się zatrzymała.
Przy grobie Jonathana klęczała młoda czarnoskóra kobieta w znoszonym uniformie kelnerki. Jej fartuch był pomarszczony, a ramiona drżały. W jej objęciach leżało owinięte w pieluszkę dziecko, prawdopodobnie zaledwie kilkumiesięczne.
Eleanor wstrzymała oddech.
Kobieta jeszcze jej nie zauważyła. Mruczała do nagrobka: „Chciałabym, żebyś go zobaczył. Chciałabym, żebyś go potrzymał”.
